MKS Olimpia Koło - strona nieoficjalna

Strona klubowa

Logowanie

Najbliższe spotkanie

W najbliższym czasie zespół nie rozgrywa żadnego spotkania.

Najbliższa kolejka

Najbliższa kolejka 4
Wilki Wilczyn - MKS "Olimpia" Koło
Polonus Kazimierz Biskupi - Hetman Orchowo
Strażak Licheń Stary - Płomień Nekla
Polonia Golina - Sparta Orzechowo
Kasztelania Brudzew - Orzeł Grzegorzew
Błękitni Mąkolno - Polanin Strzałkowo
GKS Sompolno - Warta Eremita Dobrów
Zjednoczeni Rychwał - MKS TUR 1921 Turek

Kalendarium

29

03-2024

piątek

30

03-2024

sobota

31

03-2024

niedziela

01

04-2024

pon.

02

04-2024

wtorek

03

04-2024

środa

04

04-2024

czwartek

Olimpia Koło - KKS Kalisz

 

Reklama

 

 

 

Losowa galeria

Victoria Września - Olimpia Koło (seniorzy)
Ładowanie...

Kontakty

Administrator
zostaw wiadomość
Maciek B.
zostaw wiadomość

Santa Maria Opowiada

Historia futbolu w powiecie kolskim

Opracowanie Michal Chojnacki

 

  Były piłkarz „Olimpii” Koło Stanisław Kaźmierczak

pseudonim Santa Maria wspomina:

 

 

            Ponieważ piłka nożna jest dziedziną sportową, którą kochają miliony Polaków, w tym kilka tysięcy kolan, posłuchajmy jak to dawniej bywało. Opowiada o tym jeden z najlepszych i najdłużej grających zawodników w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych – pomocnik Stanisław Kaźmierczak o pseudonimie Santa Maria.

 

 

Prysznic, to woda ze strugi

           – Obecna sekcja piłki nożnej KS Olimpia powstała w sposób trochę dziwny i spontaniczny – opowiada pan Stanisław. – W Kole były dwie drużyny: „Start” i „Gwardia”. W pewną niedzielę maja 1956 roku rozegrano mecz między tymi drużynami, zakończony pomyślnie dla „Startu” (wyniku nie pamiętam). W „Gwardii” grali w tym czasie: Józef Sztamler, Stanisław Kujawa, Longin Sowiński, Antoni Wituła, Czesław Ocalewski, Stanisław Chęciński, Artur Prażanowski, Jerzy Grochulski, Zdzisław Jaworski (już nie żyją) oraz Zygmunt Kuliński, Antoni Mikołajczyk, Romuald Skórzyński i Edward Krakowiak. Trenerem był mgr Włodzimierz Krasnodębski (mieszka na Wybrzeżu). W „Starcie” grali młodzi zawodnicy z Koła: Zygmunt Andrzejczak, Jerzy Flasiński, Włodzimierz Kupiński, Ryszard Kotkowski, Henryk Jaworski, Józef Łuczyński, Kazimierz Andrzejewski, Ryszard Zabłocki, Stefan Białobrzeski (już nie żyją) oraz Stanisław Kaźmierczak, Janusz Piotrowski, Jan Kroszczyński, Bogdan Ignaczewski, Jerzy Gołębowski, Eugeniusz Szczepański, Tadeusz Lamprycht. Być może kogoś pominąłem, za co przepraszam. Po tym meczu – kontynuuje pan Stanisław – poszliśmy na zabawę do parku na Kaliskim Przedmieściu. Tam przy „butelce” padła propozycja Gwardzistów: przechodzimy do „Startu”. I tak przez dwadzieścia lat był klub o nazwie „Start – Olimpia” Koło. Nazwa nawiązywała do tej sprzed wojny – „Olimpia”.

            Początkowo zawodnicy kopali piłkę w klasie „B”, potem w „A”. Awans uzyskali w 1961 roku do III ligi, gdzie decydującym o awansie było spotkanie z „Prosną” Kalisz, który „Start – Olimpia” rozstrzygnęła na swoją korzyść (2:1). Niestety, piłkarze długo nie cieszyli się grą w III lidze. W 1963 następuje ponowny awans. Znów się spotkali starzy znajomi – „Prosna” Kalisz i „Start – Olimpia”, ale ten decydujący mecz został rozegrany na neutralnym gruncie w Poznaniu na stadionie Energetyka. Były piłkarz wspomina: –Z Koła przyjechało około 300 kibiców. Do przerwy wynik remisowy 0:0, mecz kończy się remisem 0:0, następuje dogrywka dwa razy po 15 minut i zwycięską bramkę dla nas 1:0 strzela Stefan Białobrzeski. Pamiętam, był to mecz radości z naszej strony i rozpacz przeciwnika.

            „Olimpia” po ponownym awansie grała z „Lechem”, „Olimpią”, „Wartą”, „Energetykiem”, „Polonią” i „Grunwaldem” wszystkie Poznań oraz z „Polonią” Piła, „Stalą” i „Ostrowią” Ostrów, KKS Kępno, „Calisią” Kalisz. Drużyna grała przez 2 lata w tej III lidze. Następnie znów spadek do A-klasy i tak do lat siedemdziesiątych. I znów kolanie walczyli o III ligę. Tym razem z łódzką „Chojniczanką”, niestety, nie udało się awansować.

            W tym momencie należy wspomnieć o „działaczach sekcji piłki nożnej – mówi Kaźmierczak– byli nimi: Zenon Bajerski, który mieszka w Koninie, Leszek Grochulski, Ryszard Frankowski, Jan Pekasiewicz, Andrzej i Wiesław Pusty, dr Kopeć (nie żyją) oraz Bolesław Maćkowiak, Jerzy Gołębowski, Henryk Sobiś, Tadeusz Wasiak, Zenon Jabłoński. Prezesami byli Stanisław Dopierała, Kazimierz Kukawka, sekretarzem Stanisław Kaźmierczak. Kadra instruktorów piłki nożnej składała się z trzech piłkarzy, a byli nimi: Romuald Skórzyński, Stanisław Kaźmierczak, Michał Ernst.

            Po awansie władze klubu zatrudniły trenerów z Poznania w osobach Tadeusza Jakubiaka i Tadeusza Matusiaka.

 

       

        – Do tych wspomnień z lat 60. należy dodać, że wyjazdy na mecze odbywały się samochodami ciężarowymi, często bez plandeki. Nie graliśmy za diety, ale za uścisk dłoni prezesa i dla kibiców. Pamiętam, że na meczach wyjazdowych w Kaliszu, Jarocinie, czy Pleszewie było więcej naszych kibiców niż miejscowych. Byli nawet tacy, którzy na mecz oddalony o kilkadziesiąt kilometrów jeździli nawet rowerami (Stefan Krzemiński). Byliśmy zespołem samouków, nie za dobrym technicznie, ale mieliśmy żelazną kondycję, ambicję i siłę, dlatego liczyliśmy się w stawce. Na mecze w Kole przychodziło 3-4 tysiące kibiców. Bilety kosztowały wtedy 2 i 3 zł. Szatnia był czerwony domek, a prysznicem woda z przepływającej obok strugi. Meczami interesował się ksiądz, który po kazaniu zapraszał kibiców na stadion. O obozach nikt nie marzył. Sami za własne pieniądze zorganizowaliśmy kiedyś taki obóz w miejscowości Kiejsze koło Wrzącej Wielkiej, a drugi w Babiaku. Wraz z Michałem Ernestem byliśmy instruktorami. W ciągu prawie 20 lat mojej kariery przez moje ręce przewinęli się liczni zawodnicy, niestety, ponad 20 z nich już nie żyje – wspomina Stanisław Kaźmierczak.

           – Warto o nich pamiętać, ponieważ oni stawiali fundamenty piłki nożnej w Kole, a byli to: bracia Zygmunt i Kazimierz Andrzejczakowie, Czesław Ocalewski, Franciszek Leśniewski, Stanisław Chęciński, Włodzimierz Kupiński, Bogdan Kotkowski, Józef Łuczyński, Longin Sowiński, Antoni Wituła, Waldemar Ludwicki, Ryszard Zabłocki, Jerzy Flasiński, Józef Lamprycht, Roman Pińkowski, Henryk Jaworski, Zdzisław Jaworski, Bogdan Miliński, Wiesław Jabłoński, Kazimierz Spyra, Eugeniusz Olszewski.

            – Dobre czasy nastały dla klubu za nieżyjącego już prezesa Edwarda Hanafelda, który był bardzo zaangażowanym działaczem, troszczył się o młodzież. Za jego prezesowania zrobione zostały prysznice, sauna – wspomina pan Stanisław.

     Stanisław Kaźmierczak grał do 1969 roku, potem poświęcił się pracy z młodzieżą, z którą rozstał się dopiero w 1990 roku.

                – Oglądam puchar, trochę poobijany, poklejony, na którym widnieje napis „Stanisław Kaźmierczak, KS „Olimpia” Koło, awans do III ligi. Piłka nożna 1963”. Puchar wykonały malarki w dawnej Fabryce Fajansu w Kole.

Pan Stanisław patrzy na niego z sentymentem, i choć jest mężczyzną, który przekroczył już …siątkę, w jego oczach widać łzy. Z tym pucharem łączy się wiele wspomnień. Puchar postanowił przekazać klubowi „Olimpia”, jako pamiątkę dla potomnych.

                Na zakończenie pan Stanisław powiedział: – Zostało nas tak niewielu żyjących, że pozwolę sobie ich wymienić: Janusz Piotrowski, Bogdan Ignaczewski, Michał Ernst, Romuald Skórzyński, Edward Krakowiak ( w St. Zjednoczonych), Jerzy Gołębowski, Czesław i Mieczysław Ludwiczakowie. Przez te 20 lat przewinęło się kilku dobrych zawodników, z których najlepsi to: Radek Kraszewski, grający w II lidze w „Stilonie” Gorzów, Roman Krzemiński w „Lechu” Poznań, ale najlepszym talentem był Robert Rutkowski – reprezentant Polski w mistrzostwach Europy do lat 16 w 1988 roku, zmarnowany talent przez działaczy. Ostatnim zawodnikiem, który wypłynął na szerokie wody to Tomek Kos, były gracz ŁKS Łódź, obecnie gra

w II –ligowej drużynie w Niemczech.

                Autor wspomnień mówi o sobie: – Przepracowałem jako nauczyciel wf. 35 lat w szkołach podstawowych nr 2 i 3. Przez moje ręce przewinęło się wielu trampkarzy. Mam 74 lata. Jestem na emeryturze, przekwalifikowałem się na ślusarza i dorabiam klucze w punkcie usługowym w Markecie.

 

 

Oddaj buty

 

          

            – 8 maja przypadają moje imieniny, w związku, z czym poprosiłem o nie wystawianie mnie w tym dniu do składu drużyny. Nagle, rozległo się pukanie do drzwi i wołanie: – Szybko, ubieraj się, jedziemy na mecz. – Przecież mam wolne – oponowałem. – Michał Ernst jechać nie może, więc ty jedziesz za niego.

            Cóż było robić? Ubierając się w biegu, wskoczyłem do samochodu i za dwie godziny byliśmy w Poznaniu. Graliśmy z „Energetykiem”. Okazało się, że nie mam swoich butów, a Michała są na mnie za duże. Zwróciliśmy się do gospodarzy z prośbą o pożyczenie obuwia.

            Wyjątkowo grałem na lewym skrzydle. I oto w 15 minucie strzeliłem pierwszą bramkę, parę minut później – drugą, prowadziliśmy 2:0. W czasie przerwy, do naszej szatni przyszli gospodarze i jeden z nich powiedział: – Oddaj buty. – Oddam po meczu, przecież pożyczyliście mi – powiedziałem. Wezwano milicję. Przyjechali i stwierdzili, że faktycznie butów nie ukradłem tylko pożyczyłem. Po meczu oddając je, bardzo im podziękowałem, ba, chciałem, je nawet odkupić, ale nie chcieli sprzedać.

            Tak to pożyczone „tepy” okazały się szczęśliwe. Dzięki nim zdobyłem dwie zwycięskie bramki –a  mecz wygrała „Olimpia” 2:0 – mówi pan Stanisław.

 

 

 PIŁKARSKI NOKAUT

 

           

            – Chciałbym opowiedzieć o dwóch kolegach, którzy już, niestety, nie żyją. Pierwszy to Ryszard Zabłocki, nazywany przez kolegów „Murzynem”, który wyjechał do USA i tam zmarł. Drugi to Józef Lamprycht, pseudonim „Letan”, zmarł w Kole 12 lat temu.

Działo się to w Poznaniu na meczu z „Energetykiem” w „A” klasie. Przez dłuższy

 czas był remis. Nam to odpowiadało, ponieważ zakładaliśmy wywiezienie jednego punktu. W 30 minucie bramkarz „Energetyka” obronił silny strzał Michała Ernsta. Zadowolony po obronie strzału, beztrosko kozłował piłkę na polu karnym. Tam znajdował się nasz napastnik „Murzyn”, który pobiegł i wybił główką – odbijaną przez bramkarza – piłkę, minął go i strzelił do pustej bramki. Zrobiło się 1:0 dla nas.

            Po przerwie, na 15 minut przed końcem meczu, zawodnik „Energetyka” oddał piorunująco silny strzał na naszą bramkę. Piłka trafiła w tył głowy naszego zawodnika – „Letana”, który padł nieprzytomny na murawę. Piłkarski nokaut. Na szczęście była karetka, która odwiozła go do szpitala na Przybyszewskiego. Piłka pękła jak tekturowe pudełko. Mecz wygraliśmy 1:0. Przyjechaliśmy ciężarówką do Koła, a „Letana”, po paru godzinach, na swój koszt, przywiózł taksówką kierownik drużyny – Zenon Bajerski.  To był jedyny przypadek, kiedy piłka pękła w czasie meczu.

            Wyjaśnijmy skąd się wziął pseudonim „Santa Maria”. Mówi p. Kaźmierczak:

            – Było to w Ostrowie. W czasie meczu nasz bramkarz wyszedł z bramki, widząc to napastnik Ostrowi przelobował go i piłka zmierzała nieuchronnie do siatki. Ja widząc, co się dzieję pobiegłem szybko w kierunku bramki i przewrotką (nożycami) wybiłem piłkę z linii bramkowej ratując Olimpię przed utratą gola. Jeden z kibiców Olimpii krzyknął: – wybił piłkę jak „Santa Maria” (w latach pięćdziesiątych jeden z najlepszych zawodników brazylijskich). I tak już zostało. Przydomek „Santa Maria” towarzyszy mi do dnia dzisiejszego.

 

Zemsta kibiców

 

            

            – To była runda jesienna, w Skalmierzycach koło Kalisza. Mecz o mistrzostwo klasy „A”. Graliśmy na tak zwanym klepisku (boisko bez trawy), z wiatrem, padał deszcz, piłka skórkowa (dziś laminatowa) nasiąknięta wodą, ciężka.

            W 15 minucie meczu daleki strzał Michała Ernsta na bramkę przeciwnika, bramkarz próbuje łapać, ale ciężka piłka wygina mu ręce, i jest 1:0 dla nas. Michał dokonuje tej sztuki jeszcze dwukrotnie i do przerwy prowadzimy 3:0. Po przerwie w drużynie Skalmierzyc następuje zmiana bramkarza, który puszcza jeszcze dwie bramki, my tracimy trzy, ale cały mecz kończy się naszym zwycięstwem 5:3. Po meczu dowiadujemy się, że golkiper, który puścił trzy gole został pobity przez swoich kolegów z drużyny.

            Tak się złożyło, że wiosną znów graliśmy w Skalmierzycach. Skład mieliśmy najsilniejszy, na jaki było nas stać. Jechaliśmy po pewne dwa punkty. Bramkarz „Olimpii” – Janusz Piotrowski zabrał ze sobą narzeczoną, która miała mu robić zdjęcia podczas parad bramkarskich. Ledwo się spostrzegliśmy a było już 4:0, ale dla przeciwnika. Były też cztery „paradki”, a w następstwie cztery bramki. Tych „paradek” było w sumie osiem, a wynik meczu niekorzystny dla nas 8:2. Po przyjeździe do Koła, zawsze wysiadaliśmy koło ratusza, ale tym razem zrobiliśmy to koło klasztoru. Ze wstydu przed kibicami do domu wracaliśmy bocznymi uliczkami. Koło ratusza bardzo długo oczekiwali na nas kibice i nie doczekali się. Ale Janusza Piotrowskiego nikt za puszczenie 8 bramek nie pobił.

            W rewanżu pokonaliśmy Skalmierzyce u siebie 8:1, a tę jedyną bramkę dla przeciwnika strzeliłem ja (Santa Maria). Była to bramka samobójcza. Strzeliłem z połowy boiska, lobując piłkę nad wysuniętym bramkarzem, Januszem Piotrowskim. Przed końcem meczu zrehabilitowałem się za samobójczą bramkę, bowiem strzeliłem gola bezpośrednio z kornera.

 

Salceson – dieta zawodnika

 

 

    

            – Zespół nasz składał się z ludzi bardzo oddanych piłce. Nie byliśmy drużyną techniczną, ale mieliśmy kondycję na rozegranie dwóch, a nawet trzech meczy, jeden po drugim. Drużyna była koleżeńska i panowała zgoda, na co miał wpływ kapitan. Było ich kilku – nieżyjący już Włodek Krupiński ( ps. Rzeźnik), Michał Ernst (ps. Gibała) – mieszka na Śląsku i Jurek Gołębowski (ps. Gołąb) – z Koła. Jurek jako piłkarz był bardzo szybki, dlatego grał na lewym skrzydle. Umiał ograć przeciwnika, miał silny strzał z lewej nogi. Jak na kapitana przystało miał autorytet wśród zawodników. Pamiętam mecz w Kępnie. Pojechaliśmy trzema prywatnymi taksówkami. Do przerwy było 0:0.

            Po pierwszej połowie kapitan – Jurek Gołebowski mówi: – Chłopaki, ten mecz musmyi wygrać. Jesteśmy lepsi, weźmy się do roboty, oni muszą się poddać. W 10 minucie drugiej połowy Michał Ernst strzela i jest 1:0. 15 minut przed zakończeniem spotkania, w zawieszeniu podbramkowym, Edek Krakowiak (ps. Krakus) wpycha brzuchem piłkę do siatki. Jest 2:0. Kibice miejscowi wchodzą na boisko, protestują. Mówią, że bramka zdobyta ręką. Sędzia przerywa mecz. Po kilkuminutowej dyskusji wznawia drugą połowę, ale wynik nie ulega już zmianie.

Wyjeżdżamy ze stadionu, a tu milicja. Stop. Podchodzi plutonowy.

            – A wy, dokąd? – pada pytanie. – Do Koła  odpowiadamy. – To jest ulica

 jednokierunkowa, jedziecie pod prąd,  500 zł mandatu – mówi. Wychodzę z samochodu i mówię: – Panie poruczniku! (awansowałem go). Boga pan w sercu nie ma. Jedziemy za swoje pieniądze, mecz przegraliśmy (tutaj skłamałem), do domu 150 kilometrów, a pan nas karze mandatem. Popatrzył i mówi: –Jechać, ale uciekać z ulicy jednokierunkowej.

            Po drodze w Ostrowie zatrzymujemy się. Robimy zrzutkę, kupujemy kilo salcesonu, dwa bochenki chleba i po oranżadzie. Po tym posiłku jedziemy do Koła. Taka to była w latach sześćdziesiątych dieta zawodnika

 

Sędzia – drukarz

 

 

            –  Tym razem opowiem  o tym, jak nas potraktował sędzia z Poznania, pan Lazarowicz.

            Było to w 1963 roku. Graliśmy w III lidze mecz rewanżowy z „Olimpią’ Poznań. Pierwszy jesienią przegraliśmy na Golęcinie 8:2.

            Poznańska „Olimpia” do Koła przyjechała trzema autobusami, w tym jeden autokar był z milicją. Pamiętam, była wspaniała pogodą, ciepło, dobra atmosfera na stadionie, około 2 tysięcy widzów. Szykowaliśmy się na ten mecz z myślą o zwycięstwie. Nadmieniam, że wyżej notowany Lech przegrał w Kole 2:1.

            Zaczęła się gra. Wzajemne badanie sił. W pierwszej połowie nie było widać znacznej przewagi którejś z drużyn. Ale do nas uśmiechnęło się słońce. Po jednej z akcji Jurek Gołębowski (kapitan drużyny) zdobył bramkę. Prowadziliśmy 1:0. Wtedy zaczęło się „piekło” na boisku i na stadionie. Ale to wszystko za sprawą sędziego. Po przerwie broniliśmy się skutecznie, ale do pewnego czasu. W pewnym momencie piłkarz z Poznania – o nazwisku Kalet chwycił naszego Józia Lamprychta (Letana) za gardło, przewrócił go i strzelił bramkę. Było 1:1. Na trybunie ludzie ostro protestowali, ale mecz toczył się dalej. Pod koniec meczu Kalet brutalnie sfaulował Letana i strzelił gola. Było 2:1. Sędzia na ten faul nie zareagował. Uznał, że wszystko jest OK. Z trybun posypały się groźby i przezwiska. Koniec meczu. Niektórzy koledzy płakali, uspokajał ich zawsze opanowany Jurek Gołębowski. Kibice wtargnęli na boisko. Poznańska milicja utworzyła szpaler chroniąc swoich piłkarzy. Porażkę tę bardzo przeżyliśmy. Wiedzieliśmy, że nastąpiło to za sprawą sędziego. Nasi kibice dali upust swoim nerwom. Przy wyjeździe autobusu na most gradem kamieni obsypali autobus gości, wybijając w nim szyby.

            Nie pochwalam tego czynu, ale, moim zdaniem, sprawcą zajścia był sędzia Lazarowicz. Jak się dowiedziałem, po tym meczu stracił pracę w OZPN w Poznaniu i już nigdy nie zagwizdał na żadnym meczu, chociaż miał uprawnienia do prowadzenia spotkań w I lidze.

 

 

Strzały na boisku

 

 

            - Graliśmy o awans do III ligi z drużyną wojskową w Witkowie. Byli liderami. Do nich dzieliła nas różnica 4 punktów. W szatni kierownik drużyny Zenon Bajerski powiedział:  – Jeśli dziś tutaj wygramy, jesteśmy w III lidze. Mecz rewanżowy gramy u siebie, a mamy lepszy stosunek bramek. Zapewni nam to pierwsze miejsce.

            Do przerwy było 0:0. Mecz walki o każdą piłkę. Witkowo miało przewagę. Gra toczyła się na naszej połowie. Bramkarz wojskowy wysunięty daleko przed własną bramką. Nagle nasz obrońca Antoni Koligot wybił piłkę daleko od bramki, tam głową przedłużył podanie Heniu Jaworski do Michała Ernsta, ten technicznym strzałem posłał piłkę lobem nad bramkarzem. Piłka wpadła do bramki i było 1:0 dla nas. Za chwilę skończył się mecz. Miejscowi kibice nie byli zadowoleni, weszli na boisko. Zaczęli przepychanki. Chcieli pobić sędziów. My ich broniliśmy. Zrobiło się groźnie. Mieliśmy trudności z wejściem do szatni. Sytuację uratował jeden z wojskowych w stopniu majora. Wyjął pistolet i strzelił kilka razy w powietrze. I to pomogło. Tłum się uspokoił. My i sędziowie weszliśmy do szatni już w spokoju. W rewanżu wygraliśmy u siebie 6:1.

 

 

Konin pokonany!

 

            - Pokolenie z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zapewne pamięta „wojny” toczone między kibicami drużyn piłkarskich z Koła, Turku i Konina. Były to „wojny” niegroźne, choć czasem zdarzało się, że fanatyzm kibiców sięgał „zenitu”. Jednak do rękoczynów nigdy nie dochodziło. Pamiętam jeden z meczy, który rozgrywaliśmy w trzeciej lidze. Przypadło nam grać decydujący mecz w Koninie (lider tabeli). Wygrana dawała im awans do II ligi. Zajmowaliśmy dalekie miejsce, ale w myśl powiedzenia „bij mistrza”, zmobilizowaliśmy się wystawiając najsilniejszy skład.

            Spiker zawodów hucznie zapowiadał spotkanie, wychwalając swoją drużynę, a nas poniżając. To jak bardziej zmobilizowało nas do gry. Mieliśmy dobrego Stanisława Chęcińskiego (zmarł kilka lat temu), który nie unikał ostrej gry. Przeciwnie, tam gdzie inni nie włożyliby nogi, on wkładał głowę.

            Po kilku jego ostrych starciach, przeciwnikowi odchodziła ochota do gry. Koninianie grając z wiatrem „dusili” nas bardzo. Ale bramka nie padła. Hałaśliwy doping konińskich kibiców nie deprymował nas. Około 2 tysięcy kibiców krzyczało do nas: - Cyganie, harcerzyki, dobić ich. A tu bramki nie ma! Przetrzymaliśmy wszystkie ataki. Po przerwie gra się trochę wyrównała, ale wciąż był remis. Do końca meczu było może 15-20 minut. Piłka za linią boiska. Ponieważ potrafiłem daleko wyrzucić, koledzy krzyczą: - Stasiek! Rzucaj, tylko daleko. Było to na wysokości pola karnego. Usłyszałem głos Aldka Bzowskiego : - Rzucaj na moją lewą nogę. Udało się! Piłkę przejął Aldek i z powietrza, wolejem podkręconą skierował do bramki!

            Spotkanie zakończyło się wynikiem 0:1 dla nas. Konińscy kibice ucichli, nasi ze szczęścia szaleli. Tak to „wybiliśmy” koninianom II ligę z głowy.

Na wejście do niej musieli czekać ćwierć wieku. A już byli w ogródku, jak witali się z gąską...

 

Kornerowe sny

 

           

            - Pamiętam dokładnie. Było to 26 września (odpust w klasztorze Świętej Tekli). Graliśmy w A-klasie. Mieliśmy, zgodnie z grafikiem, mecz  w Szamotułach, koło Poznania. Jechaliśmy, mówiąc krótko, do jaskini lwa na pożarcie. Im potrzeba było tylko 2 punktów do awansu do III ligi. My graliśmy o przysłowiową pietruszkę. Zbliżała się godzina odjazdu na mecz, a tu tylko sześciu piłkarzy. Na mecz trzeba jechać, a tu nie miał, kto. Prezes Stefan Dopierała pocieszał nas, że pojedzie z nami, ale grał nie będzie, bo nie umie. Bramkarz Janusz Piotrowski i obrońca Stanisław Chęciński powiedzieli:

            - Jedziemy do miasta (Stary Rynek nazywano wtedy miastem), tam koło ratusza kogoś znajdziemy.

            Oprócz tych dwóch wymienionych był jeszcze Bogdan Miliński, Andrzej Korzeniowski (obecnie doktor chemii, mieszka w Poznaniu), Antoni Mikołajczyk (magister ekonomi, mieszka w Kłodawie) i ja Santa Maria. Dobraliśmy z „łapanki” Józefa Lamprychta (pseudonim Letan), Stefana Białobrzeskiego (pseudonim Babcia), Janka Kroszczyńskiego, Romana Pińkowskiego, Janka Spyrę. Był komplet. Wyjechaliśmy samochodem ciężarowym marki Lublin z MHD. Po czterech godzinach podróży i krótkiej rozgrzewce zaczął się mecz. Wszystko układało się po naszej myśli. O mały włos ci młodzi z „łapanki”, by strzelili bramkę. Do przerwy 0:0. Po przerwie miażdżącą przewagę uzyskali miejscowi. My broniliśmy się rozpaczliwie. Janusz Piotrowski w bramce dwoił się i troił. Z pozytywnym skutkiem. Zbliżył się koniec meczu. Od szamotulan upragniona III liga oddaliła się. Remis oznaczał dla nich porażkę. Do końca meczu pozostało 10 minut. Zaczął się „horror”. Przeciwnicy oblegli naszą bramkę. Trwało nieustanne bombardowanie przez przeciwnika. Broniliśmy się wybijając piłkę. Nastąpiła seria 12 rzutów różnych pod rząd! Do dziś śnią mi się one po nocach. Gwizdek sędziego. Koniec meczu. Obroniliśmy remis 0:0. Uszczęśliwieni poszliśmy do szatni. Przeciwnicy też, ale ze spuszczoną głową. Ich działacze mówili: - Zrobiliście nam koło nosa, zabraknie nam jednego punktu do awansu.

            Pozostaliśmy w A-klasie, ale w następnym roku wywalczyliśmy awans do III ligi. Szamotuły, o ile dobrze pamiętam, nigdy do niej nie weszły.

 

 

Syrenką po torach

 

 

            - Mieliśmy jechać na mecz o mistrzostwo klasy „A” do Środy Wielkopolskiej. Czekaliśmy na samochód. Podjechała syrenka typu rolniczego.

            Kierowca powiedział, że może zabrać najwyżej 8, a nas było 11 zawodników, plus prezes i kierownik drużyny. Dwóch usiadło obok kierowcy, 10 z tyłu, dla kierownika drużyny nie było już miejsca. Został w Kole. Czas naglił, do rozpoczęcia meczu pozostało niewiele. Prezes obrał drogę na skróty, przez Rychwał.

            Jedziemy, tuż za Rychwałem nagle droga się kończy. Dołem płynie jakaś rzeczka, a nad nią mostek z torami kolejowymi („od ciuchci”). Co robić? Do Środy 40 km, objazd przez Jarocin to 80 km, a czasu bardzo mało. Wreszcie któryś z kolegów powiedział: - Bierzemy syrenkę i przenieśmy po torach na drugą stronę. Unosimy ją do góry i tak krok za krokiem przenosimy ją. Wjeżdżamy na stadion w ostatniej chwili. Sędziowie są już na boisku. Przebieramy się szybko, zaczynamy bez rozgrzewki. Do przerwy 0:0. Po przerwie Michał Ernst otrzymał piłkę, ograł bramkarza i było 1:0!.

            Do końca zostało około 20 minut. Zawodnik gospodarzy oddał strzał na naszą  bramkę, ale piłka wylądowała na wysokiej akacji i tam za stała. Gospodarze zobowiązani byli dostarczyć druga piłkę, ale jej nie mieli. Sędzia dał im 10 minut czasu, jeśli w tym czasie nie będzie piłki, odgwiżdże walkower. Podszedłem to tego niefortunnego strzelca i powiedziałem: - Jesteś naszym 12 zawodnikiem. On w złości chciał mnie uderzyć w twarz, uchyliłem się, jego cios przeciął powietrze. Widział to sędzia. Za to zachowanie wyrzucił go z boiska. W międzyczasie udało się piłkę strącić z drzewa i gra potoczyła się dalej. Wynik meczu już nie uległ zmianie. Wygraliśmy 1:0. Podróż mieliśmy z przygodami, ale szczęśliwie się wszystko zakończyło. Inną trasą przez Jarocin i Rychwał wróciliśmy do Koła.

                                                                                                       

Nie wykorzystał karnego

 

-           Dziś opowiem o meczu, który został rozegrany w moje imieniny (8 maja) z KKS Kalisz. Była piękna pogoda. Grałem jako prawy pomocnik z numerem „6”. Obok mnie, na lewej pomocy, grał Heniu Jaworski (zmarł kilka lat temu).

            Pierwszą bramkę zdobyli goście i prowadzili 1:0. Nastąpiła kontra z naszej strony i po pięknym podaniu Michała Ernesta (Gibala), przyjąłem piłkę na udo i z półobrotu, lewą nogą, zdobyłem wyrównującą bramkę na 1:1. Tuż przed zakończeniem pierwszej połowy goście zdobyli drugą bramkę i prowadzili 2:1. Po przerwie, w zamieszaniu podbramkowym, udało mi się strzelić drugiego gola i było 2:2. Graliśmy dobrze, ale mieliśmy pecha, goście znów strzelili do siatki i było 3:2. Tuż przed końcem, za nieczyste zagranie na polu karnym przeciwnika, sędzia podyktował rzut karny dla naszej drużyny. Publiczność szalała – będzie upragniony remis. Kto strzela jedenastkę? Decyzja była jednoznaczna: Michał Ernst, który w takich sytuacjach nie zawodził. Dokładnie ustawił piłkę, nie patrzył w kierunku bramki. Wziął rozbieg i…piłka trafiła w słupek! (Podobnie nie strzelił karnego Kazimierz Deyna na Mistrzostwach Świata w Argentynie). Za chwilę sędzia odgwizdał koniec meczu, który przegraliśmy 2:3.

            Po meczu jeden z kibiców, a był nim ojciec jednego, z piłkarzy, omal nie spoliczkował niefortunnego strzelca rzutu karnego, używając przy tym niecenzuralnych słów. A cóż Michał, był winien? Chciał strzelić, ale mu nie wyszło, tak to czasem w sporcie bywa. Schodziliśmy do szatni ze spuszczonymi głowami. Było nam przykro, że meczu nie zremisowaliśmy, ale do Michała nie mieliśmy specjalnych pretensji, bo to mogło się zdarzyć każdemu z nas.

            Mnie imieniny udały się tylko połowicznie. Zrobiłem sobie miły prezent, ponieważ strzeliłem dwie bramki. Sport rządzi się własnymi prawami, niczego nie można wyreżyserować i zaprogramować wyniku. Może, dlatego mecze piłkarskie do ostatniej minuty trzymają wszystkich w napięciu?

 

                                                                                  

Zjedliśmy tylko śledzie

 

 

                  - Piłkarze, „Olimpii” Koło byli w stosunku do siebie bardzo koleżeńscy. Ale jeden z kolegów odbiegał od tego. Pamiętam mecz w A-klasie, kiedy graliśmy na wyjeździe z „Unią” Swarzędz. Było to wiosną. Piękna słoneczna pogoda, trawka już zielona. Do przerwy wynik 0:0. Praktycznie graliśmy nie w11, a tylko w 10 zawodników, bowiem jeden z drużyny (Z.K.) tylko markował grę. Miał kilka sytuacji do zdobycia bramki, ale zamiast strzelać gole, to on z piłką dryblował w nieskończoność, w efekcie, czego tracił piłkę i jeszcze, na złość nam, uśmiechał się i skubał trawkę. Kilkakrotnie Jurek Gołębowski (kapitan) zwracał mu uwagę, on jednak ich nie przyjmował, robił swoje. W końcówce spotkania gospodarze zdobyli bramkę. Zeszliśmy z boiska pokonani – 1:0. Za porażkę winiliśmy naszego kolegę.

            W szatni ogarnęła nas rozpacz. Wówczas jeden z działaczy (T.W.) wyjął z kieszeni 20 zł i powiedział: - Kolego Z. masz 20 zł na bilet do Koła. Z nami nie pojedziesz i więcej do klubu nie przychodź. I tak się stało. „Kolega” przyjechał do Koła pociągiem, i wcześnie zakończył karierę.

            W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Nekli, aby coś zjeść. Pech chciał, że w restauracji były tylko śledzie z cebulą, no i oczywiście wódka. Przepiliśmy i zakąsiliśmy, po czym udaliśmy się w dalsza podróż o domu. Było trochę smutno, że przegraliśmy, ale trudno taka jest piłka nożna.

 

 

Sensacyjne zwycięstwo

 

 

            - Po awansie do III ligi w 1961 roku, w I rundzie na mecz do Koła, przyjechała drużyna I ligi, „Lech” Poznań. Kiedyś za rozegranie towarzyskiego spotkania z tą drużyną trzeba było zapłacić grube pieniądze. W 1961 roku musieli przyjechać na mecz do Koła za darmo.

            Przyjechali w ligowym „składzie z bramkarzem, reprezentantem Polski, Krystkowiakiem (imienia nie pamiętam) na czele. Pamiętam natomiast, że wspólnie z instruktorem Romualdem Skórzyńskim, kierownikiem drużyny Zenonem Bajerskim i prezesem - Stanisławem Dopierałą poszliśmy do komitetu powiatowego PZPR w Kole, z prośbą o zwolnienie kilku zawodników, na dwa treningi i mecz, ponieważ pracowali na II zmianę.

            Mecz został rozegrany w środę. Władza potraktowała naszą prośbę bardzo życzliwie. Kibice od kilku tygodni oczekiwali na to piłkarskie spotkanie – przybyło ich około 4 tysięcy. Nie mogło zabraknąć „wodzireja” kolskich kibiców – Tadzia Kaźmierskiego, który, otoczony wianuszkiem „kiboli”, swym gorącym dopingiem zagrzewał nas do boju. Oczywiście, obecni byli także prominenci z I sekretarzem (Szadkowskim) na czele. Przypomnę skład „Olimpii”: w bramce – Janusz Piotrowski i Imek Andrzejczak, w ataku Jurek Gołębowski – kapitan, Edward Krakowiak, Ryszard Zabłocki, Michał Ernst, w obronie – Stanisław Chęciński, Antoni Mikołajczyk, Romuald Skórzyński, Włodzimierz Kupiński, w pomocy Bogdan Ignaczewski i ja.

            Po 20 minutach gry – sensacja - „Olimpia” prowadzi 1:0. Bramkę strzelił Michał Ernst, po podaniu z rzutu wolnego. W chwilę potem Edek Krakowiak poprawił na 2:0 i z tym wynikiem zeszliśmy do szatni. Ligowcy byli w opałach. Nadal graliśmy jak równy z równym, nie okazywaliśmy żadnej bojaźni ani respektu przed poznaniakami. Wreszcie oni zdobyli kontaktową bramkę i było 2:1. Mieliśmy jeszcze jedną znakomitą sytuację do zmiany wyniku, ale po potężnym strzale Michała Ernsta, Krystkowiak wyciągnął się jak struna i koniuszkami palców zdołał wybić piłkę na korner. Wreszcie sędzia zakończył mecz. Na trybunach szał radości kibiców, my tańczyliśmy ze szczęścia, przeciwnicy ze spuszczonymi głowami schodzili do szatni, ale, jak na sportowców przystało, gratulowali nam zwycięstwa.

            Był to dla nas mecz życia. Myślę, że dla klubu również. Sensacyjne zwycięstwo poszło w świat. Po tym meczu inne drużyny nas się obawiały. W rewanżowym meczu w Poznaniu na Dębcu doznaliśmy sromotnej porażki

 – 6:1.

 

                                                                                            

Obiecanki cacanki

 

            - Dobrze pamiętam mecz w III lidze z „Wartą” Poznań. Trzy poznańskie drużyny: „Energetyk”, „Olimpia” i „Warta” walczyły zawzięcie o awans do II ligi.        Kolska „Olimpia” ostatni mecz rozgrywała z „Wartą” w Kole. Spotkanie odbyło się 1 listopada ( to nie pomyłka). Był to kolejny – 15 mecz w rundzie.

 Na stadionie komplet widzów. Drużyna prawie, że w optymalnym składzie.

            Z powodu wysokiej temperatury byłem rezerwowym. Nawet się nie rozbierałem. Po 20 minutach przegrywaliśmy już 0:2. Bramki padły po ewidentnych błędach naszych obrońców. Podszedł do mnie trener i powiedział: - Rozbieraj się, wchodzisz do gry za Kazia. Pomogło – do przerwy zdołaliśmy wyrównać, ze strzałów Michała Ernsta i Rysia Zabłockiego, na 2:2.

            Przypadło mi kryć jednego zawodnika z „Warty” – Romana Komasę, który był moim kolegą ze studiów w Poznaniu. W pewnym momencie piłka wyszła za linię końcową boiska, sędzia nie reagował. Komasa zacentrował – 2:3 dla „Warty”. Podszedłem do Romka i powiedziałem – Romek, przyznaj się, że piłka była za linią boiska, to sędzia nie uzna bramki. A on na to:, – co ci na tym tak zależy? Jak nie wejdziemy to oddamy wam punkty na wiosnę? Tak to przegraliśmy z „Wartą” Poznań 2:3. Oni się cieszyli, a my mieliśmy nadzieje, że na wiosnę oddadzą nam niesłusznie zdobyte punkty. Tak się jednak nie stało.

            Wiosną graliśmy na stadionie im. 22 Lipca. Skład mieliśmy bardzo silny. Graliśmy w Boże Ciało. Do przerwy wynik 1:1. Po zmianie stron „grali” sęędziowie i nie pozwalali nam przejść na drugą połowę boiska. Poznaniacy strzelili jeszcze trzy bramki i wygrali 4:1. Po meczu działacze „Warty” i sędziowie uciekali przed nami do szatni. Tak się skończyły obiecanki cacanki. Los jednak okazał się sprawiedliwy. ”Warta” do II ligi nie weszła. Zamiast „Warty” wszedł ”Lech”.

 

 

 

Załatwili z sędzią

 

 

           

            – Dobiegają końca moje wspomnienia. Jeśli internautom sprawiłem nimi przyjemność, to bardzo się z tego cieszę. W tym roku klub nasz będzie obchodził 90 rocznice powstania. Postaramy się wydać te wspomnienia w specjalnym biuletynie.

            Niedawno spotkałem się z moim kolegom bramkarzem Januszem Piotrowskim (Pekinem), który przypomniał mi jedno ze spotkań piłkarskich.

            Graliśmy na wyjeździe w Gnieźnie z miejscową „Stellą” w klasie A. Jak zwykle pojechaliśmy ciężarówką, której kierowcą był ojciec naszego kolegi – kapitana Jurka Gołębowskiego pan Józef. Skład mieliśmy silny. W tabeli byliśmy ulokowani dość wysoko, w przeciwieństwie do gnieźnian. Zaczęło się pomyślnie dla nas, bowiem już do przerwy prowadziliśmy 3:0. Po zmianie stron jedna bramka potem druga i trzecia i zrobiło się 6:0.

            Od tego momentu zaczęły się dziać różne rzeczy. Zaczęło się ode mnie. Jeden z zawodników „Stelli” grał bardzo ostro, faulował, na kogo popadło, aż przyszła kolej na mnie, ale zrobiłem unik i ten „brutal” się przewrócił. Sędzia zagwizdał i mówi do mnie; –Z boiska ( w tym czasie nie było ani żółtych ani czerwonych kartek), a ja na to:, Za co panie sędzio? Przecież go nawet nie dotknąłem. A, sędzia:, – Ale chciał go pan kopnąć. Wstawił się za mną kapitan Jurek Gołębowski (jako kapitan miał prawo). Krótka wymiana zdań miedzy Jurkiem a sędzią i oboje zostaliśmy wyrzuceni z boiska. Mecz toczył się dalej. Gniezno i my zdobyliśmy po 1 bramce. Po zmianie z boiska został wyrzucony Michał Ernst (Gibała). Kończymy mecz ośmioma piłkarzami. W tym czasie „Stella” zdobyła jeszcze druga bramkę. Mecz zakończył się naszą wygrana 7:2.

            Koniec meczu i nowe zmartwienie. Za tydzień mecz wyjazdowy do Turku, a tu trzech podstawowych zawodników nie może grać. W drodze powrotnej zapadła decyzja. Trzeba to załatwić z sędzią. Wybieramy się w kilku do Poznania. Znaliśmy tylko nazwisko sędziego z meczu z Gnieznem i że mieszka na Łazarzu. Rano wczesnym rankiem z członkiem Zarządu panem Bajerskim pojechaliśmy do Poznania „auto stopem”. Zdobyliśmy dokładny adres sędziego. Zapukaliśmy do drzwi. Otworzył, był nieufny, ale po chwili wpuścił nas do środka i po wstępnej rozmowie przeszliśmy do meritum sprawy. Udało się. Sędzia wpisał do protokołu, że usunął z boiska innych zawodników (rezerwowych) pomijając naszą trójkę. Oczywiście nie odbyło się to za ”Bóg zapłać”. Po latach mogę przyznać, że nie było to fair. Dodam, że fundusze na to dał jeden z prezesów. Kupił od klubu stara szafę biurową, na co otrzymał rachunek. W tamtych czasach niektóre sprawy również wymagały załatwiania przez bufet.

 

 

Do trzech razy sztuka

 

 

            – Zbliżał się koniec rundy wiosennej i awans „Olimpii” do III ligi stawał się coraz bardziej realny. Po ostatniej porażce w Ostrzeszowie nie mogliśmy sobie pozwolić na żadną przegraną. W harmonogramie mieliśmy wyjazd do Jarocina na mecz z miejscową „Spartą”. Przeciwnik ten nigdy nam nie „leżał”i zawsze źle się z nim grało. Kibice byli wyjątkowo agresywni, gdy ich drużyna przegrywała. „Sparta” też miała coś do powiedzenia i w ostatecznym rozrachunku miała szansę awansu.

            Pojechaliśmy do Jarocina tylko z jednym zawodnikiem rezerwowym, którym był bramkarz Zygmunt Andrzejczak (Imek). Pietrwsze miejsce w bramce było zarezerwowane dla Janusza Piotrowskiego. Nie mieliśmy zawodników, którzy mogli grać w ataku, mieliśmy natomiast 7 piłkarzy grających w pomocy i w obronie. Jak tu, więc wygrać mecz skoro nie ma się napastników? W tych czasach grało się 5 napastnikami. Mieliśmy ich tylko 3: Rysia Zabłockiego (Murzyn), Jurka Gołębowskiego (Gołąb) i Michała Ernsta (Gibała). Jak zestawić drużynę, która powalczyłaby o zwycięstwo? Ówczesny kierownik drużyny Zenon Bajerski podjął ryzykowną decyzję: Jerzy Flasiński (Harcerzyk), grający zawsze w linach defensywnych, będzie grał w ataku na lewym skrzydle.

            Zaczął grymasić, że nie umie grać na lewym w ataku. Wytłumaczyliśmy mu, że nikt z przeciwników go nie zna:, – Dlatego nie będą cię kryli, a ty będziesz robił grę. W końcu zgodził się, w efekcie – po półgodzinie meczu – wynik brzmiał 2:0 dla naszej drużyny. I tutaj ciekawostka – obie bramki po dośrodkowaniu „Gołąbka” zdobył pięknymi szczupakami (głową) właśnie „Harcerzyk”. Był najmniejszym zawodnikiem w naszej drużynie i jak się okazało te dwie bramki zdobyte w Jarocinie były jedynymi w jego 15 – letniej karierze.

            Po przerwie „Sparta” ruszyła do ataku i zrobiło się 2:2. Zbliżał się koniec meczu. Pozostało tylko 5 minut. Po jednym z naszych ataków, na polu karnym, sfaulowano „Murzyna”. Decyzja sędziego była jednoznaczna – rzut karny (jedenastka). Protesty publiczności, krzyki, wyzwiska pod adresem sędziego. Rzut karny wykonywał Heniu Jaworski. Podbiegł do piłki, strzelił...ale bramkarz obronił. Sędzia nakazał powtórzyć jedenastkę, ponieważ bramkarz stał na linii. Protesty publiczności. Drugą jedenastkę wykonał ten sam egzekutor, ale strzelił obok bramki. Szał na trybunach, ludzie cieszyli się, ale sędzia nakazał po raz trzeci wykonać jedenastkę. Strzał obok słupka był bez gwizdka sędziego. Publiczność znów protestowała.

            Piłka ustawiona na punkcie 11 metrów od bramki. Heniu już nie chciał brać odpowiedzialności i strzelać. Podjęliśmy decyzję – będzie strzelał „Gibała”. Jeśli nie strzeli, nie będziemy mieli do niego pretensji. Michał wziął krótki rozbieg i z całej siły strzelił w sam środek bramki, a bramkarz „Sparty” wylądował w prawym rogu.

            Wygraliśmy na gorącym boisku w Jarocinie 3:2 nasz awans do III ligi był coraz bliższy. Wyjątkowo kulturalnie zachowali się kibice Jarocina. Żadnych ekscesów nie było. Mieli tylko pretensje do sędziów, że to oni wygrali mecz dla „Olimpii”.

 

                                                                                              

Bał się o swoją skórę

 

            – Prowadziliśmy, 3:0 w Ostrzeszowie by przegrać 3:5. Zostaliśmy zaatakowani przez kibiców. Bramkarza musiano znieść z boiska . Przestraszony sędzia bał się o swoją skórę i sędziował  „po gospodarsku”. Mimo zwycięstwa Ostrzeszów spadł do klasy B. Zaś „Olimpia” walczyła w barażach o III ligę.

            Dużo słyszy się dziś o burdach na piłkarskich obiektach w kraju, a także za granicą. Dla mnie, jako zawodnika, który trochę „kopał”, to nie nowość. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Wybryki takie mają miejsca nie tylko w wyższych klasach, w niższych także.

            Chuligański wybryk, o którym dzisiaj opowiem zdarzył się w pewną czerwcową niedzielę w 1962 roku na meczu w Ostrzeszowie. Rozgrywany był o mistrzostwo klasy A.

            Ostrzeszów w tej fazie rozgrywek zajmował jedno z ostatnich miejsc. Jechaliśmy do tego miasteczka pełni nadziei na wygranie meczu. Zaczęło się układać po naszej myśli. Do przerwy zdobyliśmy trzy bramki. Zadowoleni z prowadzenia schodziliśmy do szatni. Nagle drogę zablokowali nam miejscowi kibice. Zaczęli nas okładać kopniakami, pięściami. Najbardziej ucierpieli Józiu Lamprycht (Letan) i Jerzyk Flasiński (Harcerzyk). Mnie też się dostało. W szatni zamieszanie, słychać krzyki – milicja! Miejscowi krzyczeli do sędziego: - Jak nie wygramy tego meczu, to do Poznania nie dojedziesz.

            Po wznowieniu gry ostrzeszowianka zagrała bardzo ostro. Bezpardonowo kopali naszych zawodników. Ucierpiał bramkarz Zygmunt Andrzejczak (Imek). Zniesiono go z boiska. My nie podjęliśmy tej brutalnej walki na „kości”. Sędzia, chociaż widział przewinienia ostrzeszowian, nie reagował. Prawdopodobnie bał się o swoją skórę.

            I stało się. Z naszego prowadzenia 0:3 zrobiło się po przerwie 5:3 dla przeciwnika. Gospodarze strzelili nam 5 bramek pod rząd i wygrali mecz. Nie chcę winić sędziego, ale to on był głównym bohaterem. Nie pomogło to Ostrzeszowowi w utrzymaniu się w A klasie . Spadli do klasy B. Nam przyszło walczyć w barażach o III ligę z „Prosną” Kalisz. Po drodze był jeszcze Jarocin i mecz  ze „Spartą”, gdzie rzut karny był wykonany trzy razy.

 

                                                                                             

Już byli w ogródku...

 

 

            - Pokolenie z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zapewne pamięta „wojny” toczone między kibicami drużyn piłkarskich z Koła, Turku i Konina. Były to „wojny” niegroźne, choć czasem zdarzało się, że fanatyzm kibiców sięgał „zenitu”. Jednak do rękoczynów nigdy nie dochodziło. Pamiętam jeden z meczy, który rozgrywaliśmy w trzeciej lidze. Przypadło nam grać decydujący mecz w Koninie (lider tabeli). Wygrana dawała im awans do II ligi. Zajmowaliśmy dalekie miejsce, ale w myśl powiedzenia „bij mistrza”, zmobilizowaliśmy się i wystawiliśmy wszystkie siły i najsilniejszy skład.

            Spiker zawodów hucznie zapowiadał spotkanie, wychwalając swoją drużynę, a nas poniżając. To jak bardziej zmobilizowało nas do gry. Mieliśmy dobrego Stanisława Chęcińskiego (zmarł kilka lat temu), który nie unikał ostrej gry. Przeciwnie, tam gdzie inni nie włożyliby nogi, on wkładał głowę.

            Po kilku jego ostrych starciach, przeciwnikowi odchodziła ochota do gry. Koninianie grając z wiatrem „dusili” nas bardzo. Ale bramka nie padła. Hałaśliwy doping konińskich kibiców nie deprymował nas. Około 2 tysięcy kibiców krzyczało do nas: - Cyganie, harcerzyki, dobić ich. A tu bramki nie ma! Przetrzymaliśmy wszystkie ataki. Po przerwie gra się trochę wyrównała, ale wciąż był remis. Do końca meczu było może 15-20 minut. Piłka za linią boiska. Ponieważ potrafiłem daleko wyrzucić, koledzy krzyczą: - Stasiek! Rzucaj, tylko daleko. Było to na wysokości pola karnego. Usłyszałem głos Aldka Bzowskiego : - Rzucaj na moją lewą nogę. Udało się! Piłkę przejął Aldek i z powietrza, wolejem podkręconą skierował do bramki!

            Spotkanie zakończyło się wynikiem 1:0 dla nas. Konińscy kibice ucichli, nasi ze szczęścia szaleli. Tak to „wybiliśmy” koninianom II ligę z głowy.

Na wejście do niej musieli czekać ćwierć wieku. A już byli w ogródku, jak witali się z gąską...

 

 

 

Wysluchal i spisal  Michal Chojnacki.

                                                                                  

 

 

 

 

 

Ostatnie spotkanie

MKS "Olimpia" KołoBłękitni Mąkolno
MKS "Olimpia" Koło 2:0 Błękitni Mąkolno
2016-08-27, 15:00:00
    relacja »

Reklama

Ankiety

Które miejsce zajmie, MKS


Czy chciałbyś/łabyś aby powstało Kolskie Stowarzyszenie Sympatyków MKS Olimpia Koło

Wyniki

Ostatnia kolejka 3
Polonia Golina 0:0 Kasztelania Brudzew
Sparta Orzechowo 4:1 Strażak Licheń Stary
MKS TUR 1921 Turek 5:0 Polonus Kazimierz Biskupi
GKS Sompolno 3:0 Hetman Orchowo
Warta Eremita Dobrów 1:2 Wilki Wilczyn
MKS "Olimpia" Koło 2:0 Błękitni Mąkolno
Polanin Strzałkowo 1:1 Orzeł Grzegorzew
Płomień Nekla 2:2 Zjednoczeni Rychwał

Najnowsza galeria

Babiak 2016
Ładowanie...

Statystyki drużyny

Video

 

 

 

 

Najlepsi typerzy

Zaloguj się, aby typować.
Lp. Osoba Pkt.

Wyszukiwarka

Statystyki

Brak użytkowników
zalogowanych i 1 gość

dzisiaj: 85, wczoraj: 133
ogółem: 4 715 333

statystyki szczegółowe